Ballada na ośmiu łapach

Pies na wsi być musi. Czy to mały czy duży, kundel czy rasowy, leniuch, nerwus, kudłacz…

Co prawda współczesne czworonogi zbyt wiele obowiązków nie mają a przynajmniej są one zupełnie inne i lżejsze niż czterdzieści lat temu. Nie pilnują dzieci, nie zaganiają gęsi, nie muszą bronić terytorium przed innymi psami bo podwórka często ogrodzone. Już nawet nie pomagają w pasaniu bydła albo owiec bo i kopytnych mniej i hodowla zupełnie inaczej wygląda. A zajęcie było to bardzo niewdzięczne. Nie raz i nie jeden kundel dostał rogiem albo kopytem a im bardziej zacięty charakter miał tym ciężej pracował. Wydawało się że nawet to lubiły, zwłaszcza że wychowanie dobrego pasterza wymagało cierpliwości i czasu. Budowało więź między nim a gospodarzem, no i był przywilej biegania kilku godzin bez łańcucha. Właściwie psy gospodarzy pracowały równie ciężko jak on sam i jego rodzina. Dopiero gdy zmuszono rolników do zamknięcia bydła w budynkach lub puszczania tylko na przydomowe pastwiska, czworonogi wylądowały na łańcuchach lub w kojcach na długie dni. Był nawet okres że drastycznie zmniejszała się populacja bo nikt już nie chciał kilku futrzaków a zamknięte w klatkach nie miały okazji do rozmnażania. Owszem powód był jeszcze jeden, ale nie o tym to wpis a i ja kocham i za krzywdy wyrządzane zwierzęciu, niejednemu bym najeb…

Współczesny wiejski pies

Dzisiejsze życie na wsi wygląda zupełnie inaczej to i psy inaczej żyją. Traktowane są po kumpelsku. Mają szczekać na obcych, cieszyć państwa, z dziećmi się pobawić a pracujących w fabrykach, na spacer wyprowadzać. Tak, tak. Na wsiach już też chodzi się na spacery! Jeszcze kilka lat temu gdy ktoś szedł z psem to na bank przyjezdny i to z miasta. A dziś małe podwórka, klatkowe życie pupili i fabryczne ludzi, sprawia że wspólny spacer przynosi ogrom radości i pożytku. Już nikt nie dziwi się i nie śmieje, nie puka w głowę a wręcz przeciwnie chętnie korzysta. Co prawda tak do końca trudno stwierdzić czy chodzi o relaks czy o drobną tresurę, albo pretekst żeby na plotki z domu wyskoczyć ale jednak psy na wsi są i być muszą.
A jak się żyje samym zainteresowanym? Ano, chyba dobrze. Świadomość emocjonalna, trochę wymogów unijnych, trochę nadzoru towarzystw opieki nad zwierzętami sprawia że klatki coraz większe a ludzie mądrzejsi. To co cieszy mnie szczególnie to coraz częstsze sterylizacje i stosowanie antykoncepcji. Psiaki nie rodzą się nagminnie, a właściwie o szczeniaka na wsi bywa trudno. Wiem, bo sama pół roku temu jakiegoś szukałam i w mojej okolicy poza rasami zaczepno-obronnymi nic nie było. A na co mi pies kieszonkowy co najpierw zaczepia a potem trzeba go bronić? No może gdybym całymi dniami w domu siedziała to faktycznie wzięło by się jakąś miniaturkę co by po domu biegała. Mi jednak zależało na kundelku średnio do kolan, najlepiej w wadze 10-15 kilogramów i kudłatemu żeby biedak zimą nie marzł. Pewnie teraz wielcy obrońcy zwierząt i wszyscy z „wrażliwymi serduszkami” zaczną na mnie psioczyć, że jak to psa cały rok na zewnątrz można trzymać. Zaręczam że współczesne budy nie tylko są mega ocieplone, zabezpieczone klapą przed wiatrem, z ciepłą matą która nie chłonie wilgoci a ogrodzone podwórka są znacznie lepszym terytorium do wybiegania niż blokowe M3.

Jak mnie Rudy do szczeniaków zniechęcił

Tak jak wcześniej pisałam, ciężko dziś dostać psiaka od ręki. Nie ma bo się nie rodzą, więc psy na wsiach biorą się z miasta, ewentualnie od chłopa jednego na kilka miejscowości do którego cywilizacja średnio dotarła, a mu samemu przez przypadek suczka została i jeszcze jej do schroniska oddać nie zdążył.
Mój poprzedni czworonóg-pies, był wielkości dobrze wypasionego cielaka. Ot taka mieszanka labradora i owczarka podhalańskiego. W tym wydaniu gładkowłosy, biszkoptowy nerwus. Kochany dla domowników, postrach obcych i dziwadło co kotów się bało. Gdy do nas trafił był milutką, puszystą kulką która miała trochę podrosnąć… jak się później okazało, gospodarz który nas tym szczęściem obdarował miał dwie suczki które tym samym czasie się wyszczeniły i wspólnie psiaki chowały. Jedna była dziką wersją owczarka, druga niewielka kundlica, ojcem zaś obu miotów był kawaler co gościnnie z rodziną na wieś przyjechał, pan labrador. Podobno gospodarz się pomylił, a jak było naprawdę i czemu dostaliśmy mordercę zamiast kundelka to wie tylko on. Mniejsza o to. Jakoś ciele nazwane „Rudym” się wychowało i dopóki go starość na tamten świat nie zabrała to mieszkał sobie w klatce (większej niż niejedno mieszkanie). Głupi był on niemiłosiernie, jeszcze dopóki w miarę mały i w wakacje dzieci się z nim bawiły to było faktycznie przytulicho co tylko na kolanach by siedział i ewentualnie na śmierć zalizał. Niestety, wakacje minęły, dzieci poszły do szkół a pies z wiekiem nabierał i wagi i charakteru. W końcu gdy pokazał co sądzi o zbyt niskiej bramie i przyprowadzaniu go na jego posesję padła decyzja że musi zamieszkać w kojcu. Ewentualne spacery miał tylko z eM bo strach było diabła z linki spuścić. Notabene smycze też nie były w stanie go powstrzymać przez wdrożeniem planu ucieczki. Po przygodach z Rudym wiedziałam że więcej szczeniaka na własne wychowanie nie chcę, bo nie wiadomo co z niego wyrośnie.

Poszukiwanie psiaka, próba pierwsza

Po śmierci Rudego zaczęły się poszukiwania następcy zgodnie z moimi wymogami, i przyznam szczerze że nie miałam pojęcia że to takie trudne. Gdy ogłosiłam że szukam psa to wszelkimi możliwymi sposobami wciskano mi zdjęcia szczeniaczków. Nie żeby było ich aż tak wiele, i niektóre nawet pokazane były z małą matką, aczkolwiek brak znajomości ojca mnie skutecznie zniechęcał. Co cwańsi wmawiali mi że skoro Rudego jakoś utrzymaliśmy to i z kolejnym sobie poradzimy i jeśli psiątko ewentualnie wyrośnie to damy radę go wychować. Jednak ja dwa razy w to samo gówno nie wdeptuję, przekonać się nie dałam. Miałam nawet propozycje rezerwacji z hodowli, ale jaki jest sens płacić za psa skoro tyle biedactw po schroniskach się tuła. Po dwóch miesiącach w końcu zdecydowaliśmy się odwiedzić jedno z nich. Przyznam że wymogi mnie trochę powaliły i po rozmowie z panią szybko się zniechęciłam. Nie chodziło nawet i wpłatę bo rozumiem że koszt zabiegu i szczepień powinien przejść na nowego opiekuna ale wytyczne, między innymi że owszem mogę wziąć czworonoga o takiej wielkości ale tylko do domu.

Pan pies… pani pies?!

Podejście drugie było do psów z ogłoszenia i tutaj towarzystwa opieki miały rozsądne wymagania i pewnie przez to trudno było zdążyć odpowiedzieć na dane ogłoszenie. W końcu się udało, pani przez telefon przekazała nam wszystkie informacje, podała adres pana który zgłosił chęć oddania zwierząt i pojechaliśmy po nowego członka rodziny. Ówczesny właściciel twierdził że psiaków było więcej, został tylko ten jeden ale dobrze znosi życie w pojedynkę. Wyglądał na około 10 miesięcy, wielkość idealna, ciut wystraszony na widok obcych ale nawet spokojnie pozwolił się przywieść. Rambo, bo tak mu nadaliśmy imię wylądował u nas listopadowego wieczoru, szybko zaakceptował budę. Obwąchał klatkę, zajrzał do miski z chrupkami która już na niego czekała i poszedł spać. Późno już było i ciemno to daliśmy mu spokój. Następnego dnia niechętnie opuszał nowy dom, właściwie wychodził dopiero jak odeszliśmy na odległość ładnych kilku metrów. Najpierw wystawiał łepek a potem wychodził żeby zjeść przysmak dla psa. Dobrze że postawiliśmy na naturalne smakołyki które pomagają w takich sytuacjach. Dopiero trzeciego dnia pozwolił do siebie podejść, i wreszcie była okazja żeby się na spokojnie przyjrzeć… jej… okazało się że nasz wymarzony kundelek to panienka, no i się wyjaśniło czemu jako ostatnia z miotu domu szukała. Chwila zastanowienia, rodzinna debata, w końcu orzekliśmy że no trudno, poczekamy jeszcze kilka dni i umówimy ją na wizytę kontrolną w celu ustalenia terminu sterylizacji Tofi (wszak jako Rambo za bardzo w papierach widnieć nie powinna 🙂 )

Pies do towarzystwa

Wydawało się że aklimatyzacja przebiegała sprawnie chociaż psina jakby smutniała i nienaturalnie mało jadła. Znajomy doktor weterynarii zasugerował tęsknotę za poprzednim właścicielem. Nie pomagały zabawy, spacery kończyły się leżeniem ewentualnie powolnym przejściem bez zainteresowania otoczeniem. Robiło się coraz gorzej a my czuliśmy się bezradni, jedynym pomysłem jaki przyszedł do głowy był behawiorysta. Kilka telefonów i już wiedziałam że to większa inwestycja niż w zdrowie człowieka. Temat Tofi zdominował nasze życie. Ostatnia deską ratunku była rozmowa z panią z fundacji która nam adres podała. Pocieszyła, doradziła i w razie braku poprawy obiecała pomóc. Owszem zadzwoniła za kilka dni chociaż przyznam że jej że nie do końca tego się spodziewaliśmy. Potrzebowaliśmy kolejnego dnia na przemyślenie propozycji wzięcia drugiej suczki „no bo skoro Państwo mają już jedną, smutną, samą… podwórko, spokój… piesek jest do odebrania od pana natychmiast”. Pojechaliśmy, czarna długowłosa kulka powitała nas przy wjeździe. Znów była ostatnią z miotu z tym że od ręki sprawdziliśmy czy aby nie chłopiec bo nasza panna wciąż czekała na zabieg.
Nowa „córeczka” została nazwana Lola. Gdy wreszcie byliśmy u siebie wypuściłam ją obok klatki z Tofi która niemal natychmiast podbiegła do ogrodzenia. Obie niepewnie ale zaczęły machać ogonami, żadnego uciekania, nerwowego szczekania czy innych niepokojących oznak. eM otworzył kojec Tofi która podbiegła do Loli jakby znały się od lat.
Dziś, po pół roku nie mamy wątpliwości że dobrze zrobiliśmy, nikt nie lubi samotności.