Czasy królowania mam za sobą

Na wstępie przepraszam wszystkich zmęczonych tematem COVID 19.

Szczególnie że sama unikam go jak ognia. Wybitnie nie lubię gdy TV, radio i zastraszeni ludzie jeszcze bardziej nakręcają nerwową atmosferę. Jednak jako miłośniczka blogów i osoba która lubi wiedzieć z pierwszej ręki, chętnie czytam relacje ludzi którzy to przeszli. Niestety, jest ich niewiele w porównaniu do skali propagandy jaką faszerują nas publiczne media. W sumie nie dziwię się. Temat stał się drażliwy, męczący i nigdy nie wiadomo czy każde kolejne słowo nie doleje oliwy do ognia… tak więc, jak ktoś nie ma ochoty czytać; szanuję to i rozumiem jeśli „wstanie i wyjdzie trzaskając drzwiami.” Zaś ci, którzy są ciekawi jak to u innych (konkretnie u mnie) przebiegło zapraszam na pokoronną relację.

Muszę zacząć od tego że choróbsko trafiło mi się w czasie leczenia alergii paznokciowej i dokładnie w tym czasie brałam antybiotyki. Czy mi pomogły, czy zaszkodziły, nie wiem. Uczciwie przyznam że jako ktoś podchodzący do „korony” z dystansem nie brałam pod uwagę że mnie to weźmie i wszystkie objawy przypisywałam antybiotykowi. Generalnie nie jestem za leczeniem antybiotykami ale stan paznokci (o którym też kiedyś napiszę) był naprawdę zatrważający. Nawet jeśli teraz większość mężczyzn myśli że przesadzam to zapewne kobiety wiedzą o czym piszę. Dla nas niektóre rzeczy muszą być „the best” i paznokcie do niech należą.

A więc od początku…

… czyli powiedzmy od nasilenia choroby, bo początek trudno opisać. Zwyczajnie nie wiem kiedy nastąpił. Od znajomych co to paskudztwo przeszli wiem że potrafi trzymać kilka dni, a nawet kilka tygodni. Jedna z bliższych koleżanek, dziewczyna o złotym sercu ale zdrowiu co najmniej własnej babci, chorowała ponad 3 tygodnie, z czego sama gorączka trwała 10 dni, a u mnie gorączki nie było.

W mojej pracy COVID uderzał falami. Owszem trafiały się sporadyczne przypadki (potwierdzone bądź i nie) jednak można było zaobserwować dwa silne ataki. Pierwszy był jesienią, gdy to wydawało się że wracamy do normalności. Dzieci poszły do szkół a fabryki pracowały już pełną parą, ponad ćwierć załogi wylądowała na zwolnieniach chorobowych; mnie to nie dotknęło.

Druga fala przypadła na wiosnę. W Polsce podnoszono reżimy sanitarne, mówiło się o nasileniu co także dało się odczuć w mojej firmie. W przeciągu tygodnia prawie pół zakładu poszło na chorobowe. Ja, jak wcześniej wspomniałam zmagałam się z (prosto mówiąc) odchodzącymi paznokciami, i dopiero w tym czasie udało mi się dostać do dermatologa. Podczas wizyty sprawa była jasna, konsultacja, antybiotyk, L4 na ponad dwa tygodnie. Przyznać muszę że już trochę pokasływałam, ale to trafia się przynajmniej kilka razy w miesiącu, ot zwykłe chrząkanie gdy czymś gardło się podrażni. Jeszcze tego samego dnia po powrocie do domu zażyłam leki. Czułam się świetnie, planów miałam miliony, bo w końcu dwa tygodnie w domu lekkiej pracy, no i koniecznie w rękawiczkach bo paskudztwo nie pozwala moczyć rąk. Jeszcze wtedy nic nie wskazywało że coś złego się dzieje.

Po kilku dniach na chorobowym

Teoretycznie pandemii się nie bałam, owszem, od początku mam świadomość jak może to być straszne jednak zdrowy rozsądek nakazywał brać poprawkę na wszystko co się słyszy. Po kilku dniach zaczęłam słabnąć i doszedł ogólny ból, jednak dużo słabszy niż przy menstruacji. Pomyślałam „antybiotyk zaczyna działać” jednak nie zamierzałam rezygnować z planów. Jednocześnie gdzieś z tyłu głowy świtała myśl że zarówno w pracy jak i w przychodzi mogłam się zarazić. Prewencyjnie, codziennie rano pryskałam się innymi perfumami żeby kontrolować węch, który nomen omen był świetny. Od dziecka mam fobię wąchania. Za przyjemnymi zapachami chodzę, nieprzyjemnych potrafię wywęszyć źródło co bywa praktyczne. No więc węch miałam świetny, prawdę mówiąc nawet chrząkanie przeszło. Trochę więcej spałam, a że spać zawsze lubiłam to mi nawet pasowało. Większym zmartwieniem były dla mnie paznokcie i opuszki palców które przy większym wysiłku były jakby nabite szpilkami. Musiałam zwolnić czy chcę czy nie.

Nie wiem którego dnia zmienił się smak. Tak, zmienił się, nie straciłam. Wciąż czułam ulubioną herbatę i czekoladę bo na nich testowałam kubki językowe. Jedynie jakby zanikła granica smaczne/niesmaczne. Np. jadłam czekoladę i stwierdzałam że jest ok, kilka kostek później że za mało słodka, a kilkanaście później że raczej przesłodzona. To samo było z innymi posiłkami. Niby dobre, niby niedobre, ale przy antybiotykoterapii tak bywa. Dodatkowo codziennie mierzyłam temperaturę która była normalna. I właściwie nic innego się nie działo z moim zdrowiem fizycznym, gorzej miała się psychika.

„Podobno COVID atakuje najsłabsze części”

W ferworze informacji o wirusie gdzieś trafiłam na wzmiankę że atakuje on najsłabsze punkty naszego organizmu. Notatka ta była elementem iście spiskowej teorii z dobrego horroru science fiction, wzbogacona „dowodami” na to że korona jest sztucznym tworem do zabijania. Wcale nie neguję że tak jest, ale i potwierdzenia nie ma więc także tę informację potraktowałam z przymrużeniem oka. Przypomniałam sobie o niej dopiero po tym jak zdziwaczał mój smak, ponieważ jednocześnie zaczęło się dziać coś niepokojącego z moim umysłem. Po pierwsze źle spałam, właściwie tak kiepsko nie było od kilku, a może i kilkunastu lat. Po dziś nie pamiętam co mi się śniło ale budziłam się zmęczona i przestraszona. Zresztą w dzień też nie było lepiej. Dopadały mnie smuty i totalny bezsens życia które były o wiele gorsze niż moje fizyczne samopoczucie. Co chwilę musiałam tłumaczyć sobie że mam dla kogo żyć. Że trzeba nakarmić zwierzaki, sprzątnąć dom bo wtedy jest milej, zrobić obiad skoro reszta rodziny w pracy. Właściwie gdybym nie była na antybiotyku pomyślała bym że to jakieś objawy choroby psychicznej. Nawet nie zauważyłam kiedy minęły dwa tygodnie. Czułam się na siłach i dobrze czułam, tylko te dobijające myśli i sny. Przyszedł czas na wykupienie kolejnej dawki antybiotyku, jednak postanowiłam wstrzymać leczenie bo w nim dopatrywałam się winy za złe samopoczucie. Pazurki dochodziły do siebie więc zdecydowałam czekać na kolejny odległy termin następnej wizyty. Kilka dni później znów byłam sobą, pełną energii, radości a po osłabieniu ani smutach nie było śladu.

To w końcu korona czy nie korona?

Z tym pytaniem pewnie zmagała bym się do dziś, chociaż osobiście obstawiała bym jednak lek. Co prawda po powrocie do pracy dowiedziałam się że wiele osób miało podobne objawy do mojego, ale żadna w takiej kombinacji. A to mieli jeszcze gorączkę, a to nie było smaku, o wysiadającej psychice nikt nic nie wspominał. Co więcej, gdy pytałam o nastrój w czasie kwarantanny twierdzili że był całkiem dobry. Postanowiłam się zbadać na przeciwciała, chociażby po to żeby wiedzieć czy pani doktor mnie nie ostrzegła mnie przed tak silnymi efektami ubocznymi czy może jednak byłam ukoronowana. Obdzwoniłam kilka punktów, wypytałam znajomą laborantkę i doszłyśmy do wniosków że dla własnej ciekawości szkoda wydawać większej kasy. Wystarczy test z marketu, bo wiarygodność taka sama jak i innych około kowidowych. Można wyobrazić sobie moje zdziwienie gdy okazało się że jestem po, a z drugiej strony jest jeszcze tyle niewiadomego wokół wirusa że wszystko jest prawdopodobne. Podobno niektórzy przechodzą bezobjawowo, ale może właśnie tak to wówczas wygląda. Niby jest się zdrowym ale trochę inaczej. Zapewne gdyby nie moje palce to też bym nie miała czasu nad tym myśleć i normalnie do pracy chodziła.

Kogo zaraziłam

I tu kolejny fenomen mojego przypadku. Na szczęście nikogo, a ryzyko jednak było, chociażby przychodnia, rodzina z którą się kawkowaliśmy bo aż na tyle źle to się nie czułam. Nawet znajomi wpadli korzystając z tego że w końcu można się we czwórkę spotkać. Pewnie teraz wiele osób pomyśli że byłam nieodpowiedzialna, narażałam innych, istna morderczyni. Tylko żeby zupełnie ograniczyć ryzyko jakiegokolwiek zarażenia musielibyśmy mieszkać zupełnie osobno, nie korzystać ze sklepów, nie chodzić do pracy. Wydaje mi się że przed zarażeniem uchroniło innych kilka moich fobii, jak chociażby niechęć do podawania ręki. Chyba jako jedna z nielicznych zakaz witania odebrałam z radością. Jakoś nie ufam czystości dłoni, zwłaszcza męskich, a ponad to niektórzy zupełnie nie mają wyczucia. Część ludzi podaje tak jakby zaraz miała zemdleć (i prawdę mówiąc nie wiem czy chwytają się żeby nie upaść) inni zaś ściskają jak trzonek od siekiery. Nigdy też nie popierałam picia z jednej butelki, wspólnych sztućców, jedzenia z gara. Niby jesteśmy rodziną ale są rzeczy prywatne i prywatniejsze. Nawet przy gotowaniu nakładam odrobinę dania chochlą na talerzyk a dopiero z niego własną łyżką próbuję.