Kabaret? Nie widzę w tym nic śmiesznego.

Spotkanie po latach to jak otwarcie starego albumu – nie wiesz, co poczujesz, dopóki nie przekartkujesz kilku stron.


Jarek – bratnia dusza z dzieciństwa, z którą spędzałam każde wakacje. Namiot na podwórku, wata cukrowa na odpuście i śmiech do łez przy wieczornym ognisku. Później ja założyłam swoją rodzinę, on swoją, wyjechał za granicę i relacje mocno osłabły. Były to czasy kosztownych rozmów telefonicznych i wiecznie spóźniających się listów. Owszem, postęp techniczny pozwolił na odbudowanie kontaktu jednak on, po kilkunastu latach w Anglii miał odmienne spojrzenie na polską politykę a co za tym idzie całkowicie odmienne światopoglądy. Jego późniejszy rozwód i różne relacje rodzinne wielokrotnie powodowały żarliwe dyskusje czasami ocierające się o kłótnię.

Ale była jedna rzecz, która zawsze nas łączyła: kabarety.

Wioletta

Wioletta – jego druga żona – pojawiła się w opowieściach nagle, z impetem. Pani doktor, aktywna politycznie, zapracowana bardziej niż system zdrowia, w którym funkcjonowała. Praktycznie nie miałyśmy okazji się poznać. Gdy rozmawiałam z kuzynem to albo pracowała albo akurat wychodziła. Szybko rzucane „cześć” i kilka grzecznościowych słów to stanowczo za mało aby kogoś poznać. Była ładna, uśmiechnięta i wyglądała na osobę spokojną ale sympatyczną.

Goście, goście

Ich przyjazd na wieś miał być chwilą oddechu. Po części towarzyską wizytą, po części uroczystym zaproszeniem na ślub i świetną okazją aby odbudować relacje. Spodziewaliśmy się śmiechu, wspomnień, może nawet łez wzruszenia. Niestety, rozmowa się nie kleiła. Miałam dziwne wrażenie że nowa wybranka Jarka, nie tylko sama nie jest zainteresowana bliższym poznaniem, ale i jego tłamsi. Właściwie był zupełnie inny niż gdy rozmawialiśmy sami. Nagle pojawiły się różnice w mentalności, zmęczenie, kurtuazja. Zamiast rozmawiać – poszliśmy na spacer, żeby jakoś wypełnić czas. Znane drogi, znajome pola – więcej wspólnego niż w słowach. Ale nie tego się spodziewaliśmy. Spowiła nas cisza która nie bolała, ale też nie koiła. Po prostu była.

Stół, telewizor i Kołaczkowska

Po powrocie – kolacja. Ktoś włączył telewizor. Na ekranie – kabaret Hrabi, Joanna Kołaczkowska – nieodżałowana legenda, brawura i melancholia w jednym ciele. Śmialiśmy się jak za dawnych lat. Nawet Jarek pozwolił sobie na głośny śmiech, który rozbrzmiał jak echo dziecięcych wakacji. Coś wróciło… rodzinne ciepło, beztroska, zrozumienie, coś na co czeka się z utęsknieniem.
Wioletta siedziała wśród nas, choć nie była „z nami”. Ciało obecne ale dusza raczej w jakimś arkuszu kalkulacyjnym lub projekcie dla sejmiku. Nagle, w krótkiej chwili ciszy Wioletta rzuciła jakby mimochodem:

– Kabaret? Nie widzę w tym nic śmiesznego.


Oczywiście nie każdy musi lubić kabarety. I nie chodzi o to żeby śmiać się głośno. Ale są rzeczy, które albo się czujesz, albo nie. Wspólny śmiech to coś więcej niż reakcja – to łącznik. Język podświadomych kodów. I czasem wystarczy jeden wieczór, by zrozumieć, że ta sama rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej z różnych stron stołu.