Krajewski Seweryn – Uciekaj Moje Serce

Nie wiem, jak Wy, ale ja czasem lubię uciec. Nie dosłownie (chociaż perspektywa biletów w jedną stronę na Maderę kusi nie od dziś), ale tak na chwilkę — w muzykę, wspomnienia, w świat, gdzie czasy były prostsze, choć świat wcale nie był łatwiejszy.

I dziś zabieram Was właśnie w taką podróż.

Dzisiejszej młodzieży trudno w to uwierzyć, ale w latach 80-tych telewizor bardziej przypominał niewielką szafkę — toporną, ciężką i z ekranem, który przy dzisiejszym smartfonie wyglądał jak okienko na życie sąsiada z bloku obok. Obraz był czarno-bury, a kolorowy – jeśli już się pojawił – to z odcieniem buraczkowego różu albo zgniłej zieleni. Na obudowie dumnie pyszniły się guziki, z których połowa albo nie działała, albo odpowiadała za funkcje, których nikt nie rozumiał.

Ale to właśnie na takim sprzęcie miliony Polek śledziły losy serialowego bohatera, którego pokochano od pierwszego wejrzenia — Jana Serca. I nie, nie był to przystojniak z siłowni. To był facet z sąsiedztwa, który po pracy w kanalizacji potrafił wypatrywać znaków od losu i zakochiwać się od uśmiechu. Niesamowite, jak wówczas trudno było uwierzyć w że „wielki świat” wkrótce przeniesie się z miejskich aglomeracji pod wiejskie dachy. O miłości i romansach się nie mówiło. I o ile jakiekolwiek były, to z pewnością nie wyglądały jak z bajki.

Dopełnieniem serialu była jego piosenka, chociaż dzisiaj nie wiadomo czy bardziej czekało się na kolejny odcinek czy właśnie na nią. Gdy z głośników sączyło się „Uciekaj skoro świt” w wykonaniu Seweryna Krajewskiego, to wszystkie miłostki telenowel z Meksyku mogłyby się schować. Ciepły głos niezwykle przystojnego wokalisty Czerwonych Gitar wywoływał ciarki u wielu polek. Emocje tak intensywne, że czuć je było przez futrzany dywan i zapach goździków w wazonie.

To wciąż za mało, moje serce, żeby żyć…”

— to nie był tylko wers piosenki. To było pokolenie kobiet, które tęskniły, marzyły i zakochiwały się między reklamacją mięsa w sklepie a szyciem na maszynie Łucznik. Co ciekawe, w tamtych latach piosenki o miłości nie miały wzięcia. Wówczas pisało się o wszystkim, dla wszystkich i corocznie lansowano nową gwiazdę z nowym utworem, a jednak „Uciekaj skoro świt” była jedną z najczęściej puszczanych na życzenie. W każdym szanującym się domu musiała być płyta Seweryna… a kto wie, może i nadal jest, gdzieś pod stertą wyprasowanej pościeli, schowana już tylko po to by przywoływać ciepłe wspomnienia.

Dziś, gdy wszystko jest „na już”, „na klik”, a związki rozbijają się o ghostowanie i brak reakcji na stories, tamta piosenka brzmi jak list miłosny z innej epoki. Bez emotek, ale z emocjami. Bez filtrów, ale z prawdą. W czasach, kiedy aplikacje randkowe mają opcję „swipe left dla tych bez kawy specialty w bio”, ta piosenka jest przypomnieniem, że największe dramaty miłosne dzieją się nie w chatroomach, tylko w ciszy poranka, kiedy ktoś naprawdę odchodzi. Bo miłość jest ponadczasowa i nie da się jej ująć kilkoma kliknięciami.

Odpalcie dziś „Uciekaj skoro świt”.
Zaparzcie herbatę, usiądźcie pod kocem, weźcie chwilę oddechu od powiadomień. I posłuchajcie, jak brzmi tęsknota, która nie potrzebuje Bluetootha ani Wi-Fi. Bo czasem dobrze jest uciec chociaż na kilka minut do świata, w którym uczucia nie mieściły się w wiadomości SMS, tylko w całej piosence.