Kule bokashi czyli jak starą szczurzycę na plewy nabrano

Jedną z kilku moich ogromnych pasji jest ogrodnictwo ozdobne, a akwarystyka ogrodnicza to dla mnie istotny element dekoracji.

Oczko wodne wśród roślin już samo w sobie ma coś magicznego, jednak uzupełnienie go o ryby nadaje dynamiki i atrakcyjności. Wiedząc to, kilka lat temu zdecydowałam się na niewielki zbiornik wodny w którym zamieszkało kilkanaście karasi koi, odłowionych z własnej większej sadzawki.

Małe oczko wodne, duży kłopot

Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy jak trudno utrzymać ministawek i jego zawartość. Wraz z upływem czasu uczyłam się wszystkiego, zaczynając od wiedzy że „co za dużo to niezdrowo” aż po ochronę rybek zimą. Oczywiście internet aż huczy od złotych porad, opinii specjalistów (i reszty) ale zawsze wychodzę z założenia że wnikliwa obserwacja połączona z logicznym eksperymentowaniem potrafi przynieść mniej szkody niż głupie doradztwo.
O ile inne gatunki ryb nie radziły sobie z bądź co bądź chwilami ekstremalnymi warunkami i prędzej czy później musiały być przeniesione do dużego stawu (ewentualnie same „odchodziły na tamten świat”), o tyle udało mi się utrzymywać przy życiu i zdrowiu zarówno karasie jak i niewielki grzybień. Co więcej, lilia wodna chociaż musi gnieździć się w niewielkiej donicy to co roku pięknie zakwita.

Koszmar akwarysty – glony

Aby latem utrzymać w miarę czystą wodę, kilka razy w sezonie odławiałam rybki, które w wiadrze czekały aż opróżnię, wyczyszczę i napełnię zbiornik od nowa… tak, wbrew opiniom znawców tematu, ja robiłam totalną wymianę wody. Prowadziłam także walkę z glonami, a głównym moim sprzymierzeńcem okazały się szyszki olszy czarnej, której w mojej okolicy nie brakuje. I tak przez kilka lat żyliśmy w doskonałej „symbiozie”. Ja, troszcząca się o oczko i on, zakątek będący lekarstwem na całe zło tego świata.
Jak każdy pasjonat, chętnie oglądam programy z których można dowiedzieć się nowinek a i czasami znaleźć rozwiązanie na nurtujący problem. W jednym z odcinków „Mai w ogrodzie” mówili właśnie o stawkach. Można wyobrazić sobie moją radość gdy usłyszałam o rozwiązaniu samoczyszczącym wodę i niszczącym glony.
-Toż to cud- myślałam szukając kul bokashi, ponieważ to one miały być tym wspaniałym sprzymierzeńcem.
Do zakupu zbierałam się z miesiąc, szukając odpowiednich artykułów, pytając znajomych, po sklepach w okolicy a nawet kilku hodowców ryb. Nic konkretnego nie znalazłam, nikt znajomy o tym nie słyszał więc postanowiłam przetestować na moim oczku. Gdyby eksperyment się powiódł, następnym krokiem było by wrzucenie kul do dużego stawku.
Sprzedawców bakterii bokashi w Polsce jest kilku, i wszędzie piszą to samo. Prawdę mówiąc lakoniczna instrukcja stosowania trochę mnie zniechęcała, ale niektórzy chwalili się wieloletnim doświadczeniem więc nie miałam powodów podważać ich słów. W końcu znalazłam sklep i za pośrednictwem allegro kupiłam kilka sztuk. Paczuszka przyszła szybko, a w niej zamówiony towar wraz z przemiłą kartką z życzeniami i instrukcją znaną mi z internetu. Żadnych szczegółów co do ilości wody, żadnych ostrzeżeń ani informacji o skutkach ubocznych.
Jak dziś, pamiętam gdy z drżącym sercem wrzucałam kule do oczka, gdy rozmawiałam z rodziną że podawanie ilości wody w metrach kwadratowych to spore nieporozumienie ale jednak zaufałam „specjalistom”.

Informacje diabła warte

Podobno cały proces „przygotowania do czyszczenia” trwa dwa tygodnie, i te dwa tygodnie dreptałam codziennie patrząc jak woda mętnieje, a na liściach grzybienia osadzają się glony wraz z mułem z rozkładających się kul. Poza tym rybki miały apetyt więc zbyt się nie martwiłam, jednak na wszelki wypadek chciałam skonsultować działanie i skontaktowałam się sprzedawcą przez bloga. Oddzwoniła przemiła pani i obiecała że skontaktuje się ze mną w ciągu kilku dni. W trzecim tygodniu woda była tak brudna że karasi niemal nie było widać nawet jak podpływały na powierzchnię po pokarm. W końcu nie wytrzymałam, wymieniłam wodę a to co zobaczyłam wprawiło mnie w osłupienie. Kilka rybek miało rany. Ciągle nie byłam pewna co się stało więc napisałam mail do sprzedawcy ów cudownych kul. Pierwsza, szybka odpowiedź nieco mnie uspokoiła, po czym zamiast otrzymać kompendium wiedzy na temat bakterii, na mój mail przyszły rekomendacje i szereg informacji jak wspaniały to jest produkt. Wtedy zaczęło do mnie docierać że wpakowałam się w niesprawdzony bubel, a konsekwencje tego błędu przypłaca moja mini hodowla. Dalsza, anemiczna korespondencja niestety nie przyniosła niczego dobrego…
W rezultacie okazało się że rybki zapadły na chorobę kwasową, dzięki dotlenianiu zachowywały się normalnie. Z winy błota z zakupionych kul nie widziałam ran, które następnie zaatakowała jakaś choroba grzybicza. Co prawda zakupiłam leki, wymieniam wodę i jeszcze trwa walka o kilka pozostałych sztuk jednak nie mam złudzeń. Żal że dałam się nabrać na kosmiczną bzdurę kiedyś minie, ale hodowlę będę musiała od podstaw odbudować 🙁

Kule bokashi opinie których wciąż mało

Teraz już nie dziwię się temu. Trudno zaopiniować coś zastosowanego na dużą skalę. Wśród materiałów otrzymanych od sprzedawcy były rekomendacje władz miasta które użyło „biocudu” do dużego bajora w którym absolutnie nic się nie zadziało. Skoro nie wyrządziło szkody, uznano że jest ok… a gdzie rekomendacje od właścicieli małych oczek wodnych? Czyżbym była pierwszą naiwną która tego użyła? Ciężko mi w to uwierzyć, prędzej skłaniam się ku przekonaniu że mało kto jest podważyć zdanie jakiś tam władz miasta, i mało kto jest w stanie się przyznać że nabrał się na bubel, ewentualnie obawia się że coś sami zrobili źle lub nie chce się marnować sił i energii na negowanie działania kul. Ja niestety nie należę do takich osób i osobiście ostrzegam przez kulami bokashi. Jest to produkt mocno niedopracowany a co gorsza nie są przebadane efekty jego działania. Brak konkretów, filmów z obserwacji zbiorników wodnych do których wrzucano kule, danych z badań wody, zwierząt i roślin które miały kontakt z bakteriami bokashi. Brak tego co dziś bądź co bądź jest realne do zdobycia przy odrobinie chęci – rzetelnej informacji.
Oby tylko nie było jak z roślinami modyfikowanymi genetycznie… miało być tak pięknie, a wyszło jak zwykle.