Kurczak z wyrzutem sumienia
„Dobroć to język, który głusi mogą usłyszeć, a ślepi zobaczyć. Ale niestety — nie wszyscy mówią tym dialektem.”
Mark Twain
Kilka dni temu moja kotka nagle zachorowała. Bez ostrzeżenia, bez żadnych wcześniejszych sygnałów — po prostu z dnia na dzień przestała jeść. Jeszcze nie panikowałam. Pierwszy dzień głodówki u kota to nie koniec świata. Ale drugi już był pełen niepokoju. A kiedy trzeciego dnia eM zadzwonił, że nadal nic nie ruszyła, podjęłam decyzję: po pracy kupię jej coś specjalnego. Kawałeczek ulubionego mięska. Nic wielkiego, żadna fanaberia — po prostu coś, co czasem ratowało sytuację.
Nie jestem typem „kociary z porcelanową miseczką na pastę z tuńczyka”. Ale są momenty, w których człowiek chce zrobić wszystko, by pomóc istocie, którą kocha. Nawet jeśli tą istotą jest sierściuch z niejadkowym usposobieniem.
Wpadłam do najbliższego sklepu spożywczego, tak jak stałam — w rozciągniętej bluzie, sfatygowanych jeansach i trampkach, które przeżyły więcej niż niejeden związek. Poprosiłam przy ladzie o najmniejszy kawałek piersi z kurczaka. Ekspedientka sięgnęła po pierwszy z brzegu, całkiem pokaźny. Uprzejmie poprosiłam o coś mniejszego. Podała trochę mniejszy. Wtrąciła się druga:
— Nie za mały?
Odruchowo odpowiedziałam:
— Nie, to dla chorej kotki.
W tym samym momencie spojrzałam na cenę. I na twarze ekspedientek. Coś między zdziwieniem a osądem. Żeby rozładować atmosferę, szybko dorzuciłam:
— Ona jest dla nas jak dziecko.
Na co jedna z pań, bez zawahania, prawie z satysfakcją:
— Kot to nie dziecko.
Nie dyskutowałam. Zapłaciłam. Wyszłam. Ale komentarz został. Gdzieś za plecami doleciało jeszcze:
— Burżuazja. Jeszcze w tym kraju jest za dobrze. Niech się władza zmieni, to zrobią z takimi porządek.
Szłam do domu z torebką mięsa i głową pełną pytań. Niby nic wielkiego. Ale jednak coś we mnie pękło.
Tak, wiem, są ludzie, którzy nie mają co jeść. Wiem, że dzieci zasypiają głodne. Wiem, że są matki, które oddają ostatni kawałek chleba. Ale… czy to znaczy, że ja nie mogę kupić kurczaka dla kota, który od trzech dni nic nie zjadł?
Z eM nie należymy do ludzi, którzy mają życie usłane różami. Raczej ciernie, błoto i od czasu do czasu jakiś pokrzywiony kwiatek. Dostaliśmy od życia po tyłku więcej razy, niż chcę liczyć. Ciągle podejmujemy decyzje: jak zarobić, gdzie przyciąć wydatki, co odłożyć na później. Nie jesteśmy hazardzistami, ale kilka razy zaryzykowaliśmy wszystko, żeby w przyszłości choć trochę oddychać lżej. Pracujemy ciężko. Czasem z gorączką. Czasem z bólem serca. I jakoś się trzymamy.
Dlaczego więc mam się tłumaczyć, że troszczę się o chore zwierzę? Że chciałam mu ulżyć, chociaż trochę? Dlaczego, patrząc na ten mały kawałek kurczaka, mam czuć wyrzuty sumienia? Bo nie wyglądam jak „ktoś, kto może sobie pozwolić”? Bo dbam o kota, choć nie mam na sobie markowego płaszcza?
Ten kawałek mięsa kosztował mniej niż paczka papierosów. Mniej niż poranny browar w sklepie pod blokiem. I nie, nie mam zamiaru usprawiedliwiać się przed nikim. Bo miłość — nawet do kota — nie podlega wycenie. Nie wpisuje się w budżet państwa. Nie zmienia się w zależności od tego, kto akurat ma władzę.
Nie wiem, czy świat byłby lepszy, gdyby ludzie przestali oceniać innych przez pryzmat zakupów. Ale wiem, że byłby odrobinę łagodniejszy, gdyby każdy po prostu zajął się swoimi sprawami.