Nie być jak Whitney Houston
Czasami myślę że mogła bym pisać poradniki dla pań domu „Jak utrudniać sobie życie” bo co jakiś czas wpadam na pomysł mega ubarwiający rzeczywistość.
Jestem przeciętną kobietą żyjącą w przeciętnej rodzinie, mająca przeciętną pracę i przeciętne problemy. Na szczęście los oszczędza mi dramatycznych zwrotów, a jeśli już dzieje się coś złego to jakimś cudem w miarę szybko udaje się znaleźć rozwiązanie. Niby jeszcze wiele przede mną, bo co to jest 40 lat z hakiem, ale jednak spore grono rówieśników mam na cmentarzu, wielu jest samych niekoniecznie z własnego, świadomego wyboru. Równie wielu z nas choruje i to na bardziej poważne przypadłości niż łupanie w kręgosłupie czy „proszę na mnie nie kichać (koronawirus?)”. Pod żadnym pozorem nie martwi mnie moja przeciętność, bo patrząc wokół wcale nie jest taka powszechna, więc śmiało mogę nazwać siebie szczęściarą. Problem w tym że lubię umiarkowaną akcję. Oznacza to tyle że nie nadaję się na podróżniczkę a jednocześnie osiem godzin spędzonych na hali produkcyjnej powoduje u mnie niedosyt. Jeszcze do niedawna spotykałam się z nowymi ludźmi na szkoleniach IT co dawało mi pozytywnego kopa. Wraz z wejściem wirusa do Polski część projektów padła, w tym i kursów. Pomyślałam „spoko, odpocznę, nabiorę sił, w końcu się wyśpię i wszystko wróci do normy”. No cóż, wyspałam się, wypoczęłam ale nic nie wskazuje żebym mogła wrócić do pasji jaką jest bezpośrednia nauka informatyki.
Muzyka lekiem na całe zło
Bez względu na porę roku, samopoczucie, zdrowie i inne czynniki pogodowo-przypadłościowe lubię posłuchać zacnej muzyki. Nie jest to żaden konkretny gatunek. Ich samych jest mnóstwo i to co aktualnie puszczam zależne jest od potrzeby, praktycznie wszystko poza disco-polo. Jedyną regułą jest; nowe przeboje na zmianę ze starymi. Wbrew krytykom nie uważam że obecnie brakuje dobrych utworów, jednak pojawiają się stosunkowo rzadko, a ich wałkowanie w wszelakich mediach sprawia że któregoś dnia ma się ochotę na coś obłędnie starego. Zresztą w pewnym wieku „stare” kojarzy się z młodością, durną, chmurną ale mile wspominaną. Nawet jeśli do niektórych piosenek wraca się niezwykle rzadko bo gdzieś z tyłu głowy telepie się myśl że kiedyś wywoływała smutek. Towarzyszyła w problemach porównywalnych do Mount Everestu, które tak naprawdę nie miały żadnego znaczenia ale wie się o tym dopiero po latach. Jednym z takich utworów jest I Will Always Love You, Whitney Houston.
Skoro jest tak dobrze to czemu jest tak źle?
Życiorys Whitney Houston jest szalenie trudny do zrozumienia. Jej najwięksi fani, śledzący karierę, podziwiający za głos, styl i próby pogodzenia życia gwiazdy z umiłowaniem do normalnej rodziny wiedzą o mrocznej stronie jej umysłu. Pomimo że uwielbiam jej muzykę to osobiście nigdy nie należałam do ich grona. Do szczęścia wystarczyło mi to co tworzyła, jej niezwykły głos i uroda, jedna z niewielu naprawdę pociągających kobiet. Wydawało się że ktoś o takiej sławie, bogaty i niewątpliwie obdarzony talentem powinien być szczęśliwy. To co dla wielu osób jest prawie nie do zdobycia, dla niej było na wyciągnięcie ręki.
Pamiętam jak dziś, moment w którym dowiedziałam się o jej śmierci. Pierwsze informacje sugerowały samobójstwo, i dopiero wtedy zaczęłam interesować się życiorysem Whitney. Właściwie poza sławą był przeciętny, nawet problemy miała na poziomie większości z nas z tą przewagą że finansowe była w stanie rozwiązać. Jak widać to stanowczo za mało żeby dać radę żyć bez tłumienia emocji używkami. Co prawda nie ona jedna jest dowodem na to że pieniądze, sława i uroda nie zapewniają szczęścia… więc co je zapewnia? Chyba tylko my sami, docenianiem małych radości.