Nie żryj! Jedz.

Nie jestem gruba, ale od ponad pół roku ledwie mieszczę się w górnej granicy widełek mojego BMI.

I jeszcze nie stanowi to dla mnie powodów dla paniki, zwłaszcza że jak na fleksitariankę przystało (o moim fleksitarianizmie możecie przeczytać tutaj) nie grozi mi przytycie z powodu obżarstwa mięsem. Niestety mój nałóg w postaci czekolady i wszystkiego jej podobnego coraz częściej wygrywa ze zdrowym rozsądkiem. Po słodycze sięgam spontanicznie. Jeśli są zawijane w papierki to przynajmniej po chwili widzę postępy obżarstwa i to mocno powstrzymuje mnie przed kolejnym sięganiem do talerzyka. Gorzej, a wręcz tragicznie jeśli smakołyki są luzem.

Człowiek nie świnia…

Wszyscy jesteśmy narażeni na pokusy. A wbrew pozorom jest ich znacznie więcej niż nam się wydaje, bo chociażby zwykłe „jeszcze pięć minut” po porannym budziku to pokusa lenistwa i trochę olewatorstwa. Do tego dochodzą, „zaraz, jutro, później, tylko jeden kawałeczek, złotówka świata nie zbawi” i łapiemy się na tym że przepierdzeliliśmy kilka dni, nie robiąc nic dobrego dla siebie ani dla innych. W zasadzie nie ma nic w tym złego, nie jesteśmy i nie musimy być idealni, ale gdy wewnętrznie zaczynamy się czuć źle to „jest źle”. Ja w takich chwilach przypominam sobie moje ulubione powiedzenie „człowiek nie świnia” po czym dodaję że tym się od świni wyróżniam że mogę świadomie o sobie decydować. I to jest świetne… na kilka dni. Później zachwycona i dumna z własnej zawziętości odpuszczam, zwłaszcza gdy chodzi o słodycze, no bo to właśnie „tylko jeden batonik”. O ile taka karuzela rozsądku z chwilowymi słabościami trwa od wiosny do jesieni jest niegroźna, bo i tak praca w ogrodzie pomoże mi spalić sporo kalorii, o tyle zimą robi się problem. Tak, mogła bym skorzystać z siłowni, a przynajmniej samej ćwiczyć, ale mój stosunek do sportu jest jasny. Nie, dziękuję!

Nie ma jak to przyjaciele

Co prawda nikt mi w oczy nie powiedział że tu i ówdzie oponka się powiększa, to jednak grono przyjaciół przestało twierdzić że przesadzam. Znaleźli się nawet tacy ze złotymi radami, ale większość z nich już na początku była nie do realizacji. Chociażby dlatego że czuła bym się źle wobec rodziny katując ich widokiem niemal pustej lodówki i przymusem zielonożerstwa.
W końcu o moich rozterkach dowiedział się znajomy trener który od kilku lat zawzięcie starał się namówić na zmianę trybu życia. Pod jego wpływem nawet jakiś czas korzystałam z siłowni, ale bardziej dorywczo i w celu wyrzucenia nerwów niż dla figury. Ów znajomy zapoznał mnie ze swoim znajomym który właśnie otwierał catering dietetyczny. I tak po nitce do kłębka dostałam solidny rabat na tygodniowe porcje.

foto: https://www.siejezdrowo.pl/dieta-pudelkowa/

Dieta pudełkowa okazała się być całkiem fajnym rozwiązaniem, bo ku mojemu zdumieniu jedzenie ładnie wyglądało i było naprawdę pyszne. Samej nigdy nie chciało by mi się robić tak wymyślnych sałatek i przygotowywania jednego kawałeczka mięsa czy ryby. Zwłaszcza że gdy sama robię jedzenie na parze to albo jest dziwnie suche albo niedosmakowane. To co mnie jeszcze bardziej ujęło to fakt że pomyśleli o moim zamiłowaniu do słodyczy. Żebym nie umarła z tęsknoty za cukrem i nie podżerała na boku, w moje menu wkomponowali ciasta. Tak, ciasta dietetyczne! Przyznam że gdy pierwszy raz oglądałam kawałeczek Jagielnika zastanawiałam się czy rzeczywiście może tak smakować jak wygląda (a wyglądał obiecująco) No i faktycznie smakował. Właściwie byłam zadowolona z mojego dietetycznego eksperymentu gdyby nie fakt że porcje były jednak skromne, i jak mi wyjaśniono takie muszą być jeżeli zamierzam zrzucić parę kilo. Niestety pod koniec zaczęłam podjadać, ale zdałam sobie sprawę że przecież wystarczy zmniejszyć porcje i nawet jeżeli nie schudnę to nie będę tyła. I faktycznie po miesiącu na diecie „mniej żryj” schudłam prawie dwa kilo. Niewiele ale lepsze to niż pół kilo więcej 🙂