Prawo do ciężkiego przechodzenia grypy

Jestem kobietą… zdecydowanie i boleśnie przekonuję się o tym co miesiąc, a w razie wątpliwości sprawdzam w dowodzie.

Tak, jestem kobietą, jednak grypę przechodzę jak rasowy mężczyzna. Zaczynając od bólu włosów, poprzez bezwład w kończynach kończąc na nadwrażliwości na dźwięk, niewłaściwy program w telewizji, czy głupi telefon od szefa.

Grypa szaleje w pełni, niedawno obezwładniła część biura, i nawet mój nawszystkoodporny szef kilka dni nie pokazywał się w pracy. Trafiło w końcu i na mnie…

Po pół dnia walki w pracy (pomiędzy ważnością szefa a mojego stanu grypowego) wygrała grypa, z miną zbitego psa zostałam ułaskawiona i po trzech godzinach pracy, zawlokłam ciało (bo umysł tego dnia wcale łóżka nie opuścił) do domu. Przed wyjściem usłyszałam jeszcze „idź do lekarza, dostaniesz zwolnienie, to sobie odpoczniesz”. Niestety do lekarza po drodze mi nie było, a nie bardzo mam ochotę czekać kilka godzin między innymi chorymi na receptę po aspirynę i syropek który bez recepty tyle samo działa ileż kosztuje. Suma summarum, nie poszłam.

Nie wiem ile trwało czasu zanim dotarłam do łóżka, ale wiem że zdecydowanie za szybko zadzwonił szef. Pierwotna troska o mój stan, okazała się być przykrywką do pytania gdzie jest „to i tamto” bo akurat teraz „to” jest potrzebne, właściwie jest potrzebne na wczoraj, tyle że informację o zleceniu otrzymałam rano… ot bywa. No jak to gdzie jest? Nigdzie! Nie da się przez trzy godziny zrobić czegoś, co zajmuje dzień a nawet dwa zdrowemu człowiekowi a co dopiero pół przytomnemu. No i zaczęło się… czy ja aby nie dramatyzuję. Przecież kobiety z grypą dbają o dom, gotują, pracują, załatwiają, mówiąc krótko funkcjonują normalnie, a ja robię aferę z katarku (pominę fakt że głosu praktycznie nie miałam).

Wysłuchałam pokornie, już w trakcie rozmowy żałując że jednak nie poszłam na chorobowe. Wysępiłam jeszcze dzień wolnego i wyłączyłam służbowy telefon. Mam grypę. Nie ma mnie, umarłam, nie znam się.