Wpis pod znakiem raka

Późna jesień to dla mnie trudny okres. Nie lubię ani szarugi, ani krótkich dni, a gdy spada pierwszy śnieg to nie ważne jak długo by był, moje samopoczucie wkracza na czerwoną skalę.

To już nie jest zwykłe nielubienie. To jest wstręt, wściekłość, potok przekleństw gdy muszę wyjść z domu i rwący wodospad wulgaryzmów przy odśnieżaniu auta. Do tego dochodzi nieokiełzany smutek, jakiś żal do klimatu w którym żyję, stan pod depresyjny. Nie inaczej było minionego weekendu gdy sobota powitała mnie białym puchem. Żeby jeszcze spadło go odrobinę, ot dla dekoracji, rozjaśnienia świata i zbyt wczesnych wieczorów. Ale nie. Padał zawzięcie cały dzień, i noc i niedzielę. Padał do tego stopnia że po kilkugodzinnym babskim spotkaniu zgarniałam kilkunastocentymetrową warstwę z samochodu.

Jak to bywa przy kawie i ciastku

Jest nas cztery. Znamy się kilkanaście lat. Każda z innego środowiska, każda w innym związku, po innych przejściach, ale wielu znajomych mamy wspólnych. Między innymi panią Hanię, osobę przez kilka lat aktywnie działającą w gminie, później, aż do czasu choroby, w lokalnej grupie. Ciepła, serdeczna, uczynna, zupełne przeciwieństwo jej męża, który owszem stanowiska lubił, ale działać to już nie bardzo. Wiadomość o jej raku była szokiem dla wszystkich, traktowaliśmy to jako wielką niesprawiedliwość. Każdy mógł paść ofiarą nowotworu, ale nie ona, nie w wieku pięćdziesięciu paru lat. Po ciężkich początkach były miesiące w których wydawało się że wszystko będzie dobrze. Niestety, skórwysyńska choroba nie odpuściła. Drugi atak był słabszy lecz konsekwentnie nie daje za wygraną i już wiadomo że wygrał. Tamtej niedzieli rozmawiałyśmy między innymi o pani Hani i o tym że gdy zamknie oczy, jej mąż raczej nie będzie miał wielu przyjaciół. Że ma szczęście mieszkając w jednym domu z dziećmi i wnukami to przynajmniej będzie miał do kogo usta otworzyć.

W pewnym momencie zadzwonił eM:
– Wiesz że Mariusz nie żyje?
– Jaki Mariusz? – zapytałam zupełnie nie kojarząc że tak ma na imię mąż pani Hani
– Mąż Hani
– Jak nie żyje. Przecież niedawno wyszedł ze szpitala po operacji wrzodów na żołądku albo innych wnętrzności. Gdyby to było coś poważnego to by go nie wypuścili.
– No właśnie to nie były zwykłe wrzody i nie było operacji bo lekarze stwierdzili że już za późno. Tomek do mnie dzwonił, tylko on wiedział o raku ojca ale ze względu na mamę nic nie mówił.

Przyznam że rzadko kiedy odbiera mi mowę, ale wtedy zamilkłam. Gdy przekazałam to dziewczynom przez dłuższą chwilę trwała cisza. Nie wiadomo co bardziej nas zszokowało. Jego nagła śmierć czy wiadomość o nowotworze drugiego z małżonków. Tamtego wieczoru, odśnieżając samochód nie klęłam.

Przeraźliwa statystyka

Mówi się że rak to w dużej mierze genetyka. Jest małe prawdopodobieństwo zachorowania jeśli w poprzednich pokoleniach nie było nowotworu. Jednak gdy mieszka się w społeczności przeciętnie liczącej około 400 osób to 9 przypadków (w ciągu 12 lat) zachorowań na raka, z czego aż 6 ze skutkiem śmiertelnym skłania do zastanowienia. Z tego co mi wiadomo w okolicy nie ma żadnego niebezpiecznego wysypiska, nie są prowadzone żadne podejrzane badania geodezyjne (pod których pretekstem coś by składowano) ale pewności nie mamy. Takie działania poza tym że są nielegalne, objęte są ścisłą tajemnicą. Może być to również związane z naszą działalnością. Niby ekologia, wioska wśród lasów, powiedzmy że z dala od wielkich miast ale tu też tętni życie. Czy któryś z aspektów współczesnego prowadzenia gospodarstw mógł się przyczynić do tego co tu się dzieje? Szczepienia, żywność modyfikowana genetycznie, promieniowanie urządzeń? A może to kolejny etap wymierania naszego ludzkiego gatunku który i tak kiedyś musi nastąpić.