Zaszyfrowani, czyli takie to proste?!

Trochę śmieszne że ja, informatyk z wykształcenia jestem jedną z tych osób które z oporem podchodzą do współczesnych rozwiązań jakim są zakupy przez internet.

Nie, żebym całkowicie tego nie robiła, ale za często też nie lubię. Prawdę mówiąc, najchętniej jeżeli już na coś się zdecyduję, to wcześniej staram się jeszcze obejrzeć to w sklepie co często bywa pretekstem żeby od razu daną rzecz kupić. Rodzina nawet przestała mnie pytać czemu przepłaciłam, zamiast nabywając to taniej drogą online, bo i tak byli by zasypani argumentami „nie do odrzucenia”.

Ostatnia niesprawiedliwa

eM z technologią ma niewiele wspólnego, właściwie przez lata sądził że internet może służyć do oglądania porno i ewentualnie grania. Gdy zrobiłam średnią TI a potem otrzymałam wymarzoną pracę zdalną jako grafik, powiedzmy że i jego opinia na temat sieci się trochę poprawiła, wszak ja przed kompem się nie rozbierałam, a jednak pieniążki były całkiem realne. W odróżnieniu do niego, wiedziałam o możliwości zakupów w sieci, jednak absolutnie mnie to nie interesowało. Argumenty na swoje podejście anty all… były typowo babskie jak chociażby że ciuchy muszę przymierzyć, torebkę obejrzeć, sprzęt sprawdzić przed zakupem, a bibelotów nie kupuję bo na pewno kurierzy potłuką. Znając zamiłowanie eM do wydawania kasy, jego również nie zamierzałam uświadamiać że może kupować przez internet. Niestety, w końcu ktoś mu przybliżył temta zakupów online a ja zostałam królikiem doświadczalnym („przecież ty się na tym znasz”) który założył konto na najpopularniejszej platformie handlowej. Z tym co przychodziło, bywało różnie, ale ogólnie rzecz biorąc było ok. Ba, nawet z czasem i mi zdarzyło się coś nabyć, chociaż nie wiem czy była to jedna setna tego co eM zamawiał. Ani się spostrzegłam gdy moje dzieciątko (taaaa, dorosły koń) zaczął kupować online. W sumie to on w ciągu kilku swoich dorosłych lat, zamówił więcej niż ja. Zresztą nawet seniorka rodu, szanowna mamusia, oczywiście za moim pośrednictwem, więcej ode mnie z neta naściągała.

Dobrze było ale się spier…

Mieszkając na głębokich przedmieściach mam ten przywilej, że pomimo przestoju w pracy i notorycznym akcjom „zostań w domu” itp. mogę buszować po ogrodzie. Ku mojej ogromniej radości wiosna zeszła się z wolnym więc każdą wolną chwilę spędzałam na powietrzu, aż w końcu mnie dogrzało, a dokładniej moje stopy. Mus był przebuć się w sandałki, a że te które miałam raczej końca wiosny by nie dotrzymały postanowiłam kupić nowe. Wszystko spoko, tylko gdzie kupić jeżeli sklepy pozamykane?? w internecie…
Znajomi mawiają że ze mną na zakupy strach iść, więcej godzin spędzę i kilometrów przejdę, niż kasy wydam. Z moim poszukiwaniem sandałów było niemal podobnie, przy czym kilometrów nie zrobiłam żadnych, ale z pewnością czasu więcej zmarnowałam. W końcu znalazłam, kupiłam, odebrałam wedle instrukcji w paczkomacie, w domu rozpakowałam i… okazało się że buty stanowczo są za duże. Pierwszą myślą było oczywiście „a nie mówiłam” miliony ludzi robią zakupy online, ale to mi musi się spierdzielić. Tego samego dnia obdzwoniłam koleżanki jednak chętnych nie znalazłam.

Uczę się całe życie

Chcąc, nie chcąc musiałam zdecydować się na zwrot. Przeczytałam co i jak, nawet kilka razy, jednak wydawało mi się to stanowczo zbyt proste. Gdzieś z otchłani internetowych czeluści wykopałam numer telefonu do sprzedawcy, niestety nie odbierał. Teoretycznie nic dziwnego, bo było poza godzinami wskazanymi w wizytówce, jednak zawsze zastanawia mnie czemu ludzie nie odbierają komórek całodobowo, wszak ode mnie, jako od grafika zawsze oczekiwano.
Dodzwoniłam się następnego dnia, przedstawiłam całą sytuację, a przemiły pan dokładnie poinstruował co mam zrobić. Prawdę mówiąc powtórzył to co wcześniej przeczytałam. Zdziwiona, jednak zrobiłam jak było napisane, najbardziej zdumiało mnie brak informacji, poza jednym numerem na wysyłce. Cały proceder trwał dosłownie kilka minut i był naprawdę łopatologiczny.