Zwalnianie tempa z „Show me love”

O tej porze roku potrzeba mi więcej muzyki niż zwykle. Co gorsze, nie byle jakiej.

Musi być energetyczna, pozytywna, najlepiej w stylu wakacyjnych hitów i do tego kojarząca się z czymś miłym. Niestety, ostatnimi czasy takich utworów coraz mniej powstaje. Pomijając że sezon nie sprzyja to mam wrażenie że całkowicie zmieniają się trendy. Muzycy idą w komercję i kasę, to znaczy za modą którą kreuje największa grupa słuchaczy czyli młodzież.

Nie żebym coś do obecnej młodzieży miała. Jak ją wychowaliśmy, taką mamy, ale z drugiej strony okoliczności ich wychowania też są inne więc i inne upodobania mają. Osobiście i tak w duchu się cieszę że to nie disco polo rośnie w siłę, bo tego gatunku jakoś nie potrafię polubić. Wciąż wszystko lepiej trawię niż Zenka czy „Miłość w Zakopanem”. Przyznam że na upartego, to co jest na topie nawet nie jest złe, tyle że „za słabe” na rozganianie zimowych smutów. Jakoś nie potrafię zapanować nad emocjami i bez muzycznego dopingu poprawić samopoczucia.

Podróż do przeszłości

Niektórych moich znajomych to dziwi ale nie trzymam się kurczowo nawet rzeczy które bardzo lubię. W jakimś stopniu jestem minimalistką więc we własnym domu potrafię odkrywać, wyniesione na strych ulubione dekoracje. To samo jest z fajnymi piosenkami. Mam kilka składanek które towarzyszą mi niezwykle często, chociażby podczas prowadzenia auta a jednak nie ma tam wszystkich utworów które lubię. Co ciekawe, mogła bym zrobić jedną mega listę z samych hitów, tylko mam wrażenie że słuchając ich w kółko, zwyczajnie by mi się opatrzyły (osłuchały?). Jedynym miejscem gdzie przechowuję moje best of the best jest kanał na YT i to tam zaglądam gdy czuję że wszystkie siły wszechświata stają przeciwko mnie, a życie staje się zwyczajnie bezsensowne. Właśnie tam krył się jeden z najlepszych utworów wszechczasów „Show me love” Robina Schulza.

Gdzie tkwi piękno?

Chociaż teoretycznie wolę polską muzykę, a piosenki o miłości są banalne to jednak jest jeszcze coś co stanowi o sukcesie muzycznym. Co konkretnie? Trudno powiedzieć. Chyba to idealne połączenie tekstu, rytmu, kompozycji instrumentów a nawet tonu głosu. Coś, na podobieństwo róży, kwiatu już pospolitego a jednak nieustannie królewskiego. W każdym razie ze wszystkich świetnych utworów Robina, a ma ich swoim dorobku całkiem sporo, to właśnie ten lubię najbardziej. Odgrzebanie go z playlisty sprawiło mi ogromną radość i teraz przyszedł czas aby znów dorzucić go do składanki często słuchanej w samochodzie, tak głośno jak tylko się da. Być może ma znaczenie że piosenka towarzyszyła mi we wspaniałym etapie mojego życia, ale to jeszcze nie czas na takie wyznania. Dzisiaj najważniejsze że wzrasta mi poziom dopaminy i wierzę, że tak jak w tym teledysku, w końcu wszystko będzie dobrze.