I w końcu przyszedł maj

O tej piosence dawno chciałam napisać a kiedy będzie lepsza okazja jak nie w maju.

Varius Manx to jeden z tych zespołów które mocno odcisnęły się w moim życiu i wpłynęły na moją osobowość. Myślę że ich historii opisywać nie trzeba chociaż zawiła jest ogromnie. Zresztą, moje pokolenie które z variusami przeżywało swoją młodość pewnie tak jak ja uważa że im bardziej ewoluowali tym na gorsze wychodziło. Dla mnie osobiście Anita Lipnicka była jedyną i prawdziwą gwiazdą która rozświetliła drogę zespołu. Nieziemski głos i czarodziejskie teksty oprawione muzyką najwyższych lotów były kluczem do sukcesu, którego później nie udało się powtórzyć. Prawdę mówiąc gdyby nie „Orła cień” i właśnie „Maj”, Varius Manx bez Anity mógłby przestać istnieć.

Maj

Śmiało można nazwać ją piosenką ambitną bo łączy miłość, prostotę i piękną linię melodyczną. Nie wiem na ile można porównać utwór do ów miesiąca mieszkając w mieście, ale na peryferiach jest on kwintesencją tego co dzieje się w przyrodzie. To jeden z tych utworów które nawet w siarczyste mrozy przywodzi śpiew słowika i ciepło promieni słonecznych na twarzy.

Pamiętam jak kilka lat temu jedna z nowopoznanych koleżanek z Ukrainy próbowała mnie namówić na kilkudniowy wyjazd z nią za granicę… bo tam drzewa szumią, ptaki śpiewają, jest spokój, a tu hałas ulic i nawet wiosna ją nie cieszyła. No cóż, Olga zamieszkała w mieście, a ja znam Polskę wiejską, zupełnie inną.

Gdy w końcu po kilku dniach namowy powiedziałam że ok, pojadę ale najpierw ona musi odwiedzić mnie. W końcu dzieliło nas tylko 20 kilometrów. Przyjechała. Nastawiona na szybkie wypicie kawy w maleńkim mieszkaniu, przeżyła szok gdy zobaczyła spory dom z jeszcze większym ogrodem. Nie powiem, pogoda mi sprzyjała. To był właśnie idealny, ciepły majowy dzień. Usiadłyśmy na tarasie z którego rozpościera się nieziemski pejzaż. Feeria kolorowych kwiatów, drzew i krzewów które w słoneczny dzień wyjątkowo słodko pachną. Za ogrodem łąki i pola z porozrzucanymi głogami oraz lipami, a w tle brzozowo-świerkowy las. Nie dało się nie zakochać. Pomimo tego że Olgą lubiłyśmy rozmawiać i tematów nigdy nam nie brakowało, tym razem dużo milczałyśmy. Widziałam że jej się podoba. Spędziłyśmy razem całe popołudnie. Oprowadziłam ją po ogrodzie, opowiedziałam trochę o moim życiu i podróżach, aż w końcu sama przyznała że różnica między miasteczkowym życiem, a poza nim jest ogromna. U mnie poczuła się jak w domu.

Ludzie też są na baterie słoneczne

Staram się całe życie być optymistką, chociaż patrzę na świat realnie. Myślę, analizuję i czasem działam bardziej dla logiki niż z potrzeby serca. Szczególnie zimą maskuję realizm, okłamuję innych i samą siebie chociażby po to żeby nie zwariować. Jednak gdy zaczynają się prawdziwie ciepłe dni, nie muszę kłamać. Zwyczajnie bardziej chce się żyć. Nie ma przeszkód nie do pokonania, rzeczy zbyt głupich, zbyt nudnych albo zbyt trudnych do zrobienia. Największym paradoksem mieszkania na przedmieściach, jest fakt że wiosną zaczyna się huk prac w ogrodzie i na dobrą sprawę nawet dłuższe dni są za krótkie. A jednak na wszystko starcza czasu, człowiek robi się kreatywniejszy i bardziej odporny nawet na fizyczne zmęczenie. Bo tak to już jest gdy przychodzi maj.