W rok po zastosowaniu kul bokashi

Minął rok jak przeprowadziłam niepodpowiedziany i niebezpieczny eksperyment. W zasadzie nie miał być eksperymentem a ratunkiem dla mojego maleńkiego, wiecznie zasyfiałego oczka wodnego i mieszkających w nim kilku rybek.

Akwarystyka amatorska to jedna z wielu mich pasji

Zasadniczo lubię wszystkie zwierzęta. Lubię w moim przypadku nie oznacza dań mięsnych, a jako towarzystwo. Ponadto ryb wybitnie nie lubię jeść, nie żeby szczególnie było mi ich szkoda, ale zwyczajnie irytuje mnie gdy nad posiłkiem więcej się napracuję niż najem. Walory zdrowotne i (podobno) smakowe nie są warte monotonnego wydłubywania ości. Nawet podczas wigilii nie kusi mnie zapach smażonego karpia czy szczupak w galarecie. Także nie ma znaczenia że śledzie z octu praktycznie ości nie mają, lub są niewyczuwalne. Zresztą czy ja kot albo niedźwiedź jestem żeby ryby jadać.
Lubię patrzyć na moje koiki gdy beztrosko w oczku pływają. Co prawda za duże ono nie jest, ale i rybki małe i jest ich garstka, zwłaszcza po zeszłorocznej kwasicy do której sama zbytnim zaufaniem doprowadziłam.

Było to tak – pokrótce

Kilka lat posiadania oczka wodnego i co roku ten sam pracochłonny schemat. Latem co kilkutygodniowa wymiana wody, a i tak już po tygodniu rybek nie było widać. Filtry i pompki nie dawały większych efektów, w końcu zaczęłam z glonami walczyć mniej konwencjonalnymi środkami, od szyszek olszynowych po płyny do akwarium. Efekty były marne… w końcu jakieś licho podsunęło mi informacje o kulach bokashi. W sumie słowo „informacje” jest na wyrost bo szczegółowych informacji wciąż brak. Summa summarum sprowadziłam, zastosowałam i doprowadziłam do choroby kwasowej. Można sobie wyobrazić jak się wściekłam gdy zrozumiałam że bez pomocy weterynarza nie dam rady. Walczyłam o moje rybeńki chyba z dwa miesiące i trochę ich uratowałam. W sumie mieliśmy wiele szczęścia trafiając na kompetentnego weterynarza a później przemiłą i mądrą panią w sklepie zoologicznym. To ona doradziła mi zastosowanie lampy UV dzięki której glony padły, woda się oczyściła i wybiłam do reszty chorobę grzybiczą która była następstwem choroby kwasowej.

Moja mini hodowla po roku

Zimą miałam wiele czasu żeby przygotować się do sezonu letniego i walki o dobrą jakość wody w oczku. Naczytałam się tyle że momentami zapominałam jak się nazywam i już odechciewało się rybek. Po przesortowaniu informacji zupełnie bzdurnych, między innymi o bakteriach bokashi z którymi bądź co bądź miałam do czynienia, innych niemających zastosowaniu w objętości około 200 l. pozostałe podzieliłam na kategorie bezpieczne i ryzykowne. Zaczęłam oczywiście od bezpiecznych. Po pierwsze nie wymieniłam po zimie wody w oczku, i stosunkowo szybko włączyłam lampę i wykombinowałam spory filtr z centymetrowej gąbki. Niestety lampa w maju wysiadła, ale gąbka robiła swoje. Woda od miesięcy jest krystaliczna. Co jakiś czas dolewam wiadro nowej bo oczko nasłonecznione i coś wyparowuje. Zapewne lilia wodna też przyczynia się do większego parowania liśćmi. To co szalenie cieszy, to fakt że nawet po zburzeniu nie robi się mętna, ciężkie elementy liści, owadów i innych śmietków spadają na dno i z czasem stają się pokarmem. Pomimo tego dokarmiam je smakołykami. Tyle przeszły że coś fajnego też im się należy.

Nauczka na całe życie

Sytuacja z biobadziewiem nauczyła mnie żeby jednak bardziej ufać własnej intuicji, Pytać, uważać a nade wszystko słuchać odpowiedzi od ludzi którzy byli w sytuacji w jaką ja chcę się wpakować. Jeśli takich ludzi nie ma, czasami lepiej odpuścić, a tym którzy zastanawiają się nad zastosowaniem bokashi polecam mój wpis sprzed roku… i proszę, nie zastanawiajcie się dlaczego taki badziewny i chaotyczny. My, copywriterzy czasami musimy przedłożyć ideę i bezpieczeństwo ponad normalny tekst.